Subskrypcja
Zamów newsy na e-mail:




 


 


   

 
Powrót   plik tekstowy (rtf)
























Kuba Turkiewicz
KSIĘŻYC ŻYWYCH TRUPÓW

      Doktor Jos' eph Mn'gele z planety Pau adr' Ata patrzył na owoc swego geniuszu. Trzynastu zabitych szturmowców ułożono na wznak pośród ramion aparatu. Wokół bazy szalała burza ale Mn'gele nie zwracał uwagi ani na huragan ognia ani odległe odgłosy eksplozji. Wierzył, że Gwiazda Śmierci jest bezpieczna. Piloci rebelianckich myśliwców dawno już zrezygnowali z ataku na chronioną pochodzącym z Endoru polem siłowym powierzchnię bazy i ginęli teraz gdzieś w otchłani, wciągnięci w genialną pułapkę Cesarza. Flota imperialna kończyła gwiezdną dezynfekcję, dezynsekcję i deratyzację galaktyki.
- Szkoda - powiedział doktor Mn'gele.
Obawiał się, że po zakończeniu konfliktu zapotrzebowanie na jego geniusz zmaleje, a co za tym idzie budżet laboratorium zostanie znacznie ograniczony. Wiedział jednak, że twory takie jak Imperium rozpadają się, kiedy zabraknie spajającego je zagrożenia uznał więc, że Cesarz z pewnością znajdzie innego wroga. Odetchnął z ulgą.
      Głośny syk pneumatycznych ramion grodzi wyrwał go z zamyślenia. Odgłos zdecydowanych kroków wzmocniony metalicznym rezonansem podłogowej kraty wzbudził przelotną ciekawość.
- Kto tam? - zapytał nie odwracając wzroku w stronę intruza.
- Witam doktorze - powiedział Grand Moff Bohen, wiedząc, że zostanie rozpoznany po głosie - Sytuacja się skomplikowała. Otrzymałem rozkaz ewakuacji laboratorium.
- Ależ to niemożliwe ! W tej chwili podawane jest serum.
- Niestety trzeba przerwać proces. Baza na Endorze zniszczona, nic nas nie chroni.
- Ewakuacja? W momencie Triumfu ? - obruszył się Mn'gele. - Chyba przeceniacie ich szanse !
- Pana wiara w siłę floty jest pana słabością....
- A pana słabością jest wielki nos. Niech mi pan nie zawraca dupy, ja tu pracuję.
      Grand Moff Bohen nie przywykł aby zwracano się do niego w taki sposób, jednak uwaga dotycząca nosa nieco zbiła go z pantałyku. Od dawna nosił się z zamiarem zoperowania tej części ciała. Najpierw jednak poddał się operacjom redukującym bardziej ewidentne niedoskonałości. Zaczął od odstających uszu. Operacja powiodła się, i kiedy po dwóch tygodniach cierpienia spojrzał w lustro, zrozumiał że chirurgia plastyczna jest jak narkotyk ! Czym prędzej zapisał się na odsysanie tłuszczu. Liposukcja również przyniosła świetne rezultaty więc wyregulował sobie linie brwi, trochę powiększył oczy i wygładził rysy twarzy przez wstrzyknięcie bioregulatora. Teraz pozostał tylko nos.
"Czy Mn'gele może wiedzieć o moich planach?" - myślał, czując że rumieni się na twarzy.
- To niemożliwe ! - krzyknął.
- Mówię człowieku, nie truj duszy ! - zirytował się naukowiec uderzając Bohen'a w głowę przygotowanym zawczasu kalendarzem typu agenda, który trzymał oburącz za dłuższe krawędzie. - Mam tu trzynastu martwych szturmowców. W tej chwili medyczne roboty wstrzykują im najnowszą wersję substancji THX 1139! Za chwile te zwłoki ożyją! Rozumiesz co tu się dzieje ? To epokowa chwila ! Historyczny moment ! Substancja medichlorianowo-glutaminowa z dodatkiem l-karnityny i beta-karotenu oraz dziewięćdziesięcioprocentowych saponin steroidowych uczyni z nich normalnych ludzi, którzy myślą, czują, jedzą chleb, kochają, weselą się, chodzą do kina wysyłają kupony totalizatora sportowego i oburzają się kiedy ktoś wykorzysta w sztuce symbole religijne o których w codziennym życiu tak naprawdę nie pamiętają, a już na pewno nie rozumieją ich prawdziwego znaczenia ! Będą mogli po raz drugi zostać mięsem armatnim! Czy zdajesz sobie sprawę jaka to oszczędność ? To lepsze niż klony!
      Tymczasem zadrżała podłoga! Bohen zrozumiał, że nie warto tracić czasu na czczą gadaninę a zamiast tego trzeba pierzchać !
- Czmycham ! - krzyknął naprędce i jak powiedział tak zrobił.
Doktor Mn'gele tymczasem obserwował swoje dzieło. Jego beznamiętne zazwyczaj oblicze rozjaśnił uśmiech. Twarz znana szerokim masom jedynie z holowizyjnych migawek nosiła znamiona arystokratycznego pochodzenia, a domieszka doświadczenia nadawała jej wyniosły, pełen godności wyraz. Zwłaszcza, że było to doświadczenie na ludziach !
Jednak ledwie oczy naukowca zalśniły radością, pojawiło się w nich niedowierzanie a wreszcie przerażenie i trwoga. Dla rozczarowania nieudanym eksperymentem zabrakło już miejsca, dla panicznej ucieczki zaś - czasu!

*

      Ewok Wombat nie cieszył się zwycięstwem. Nic dziwnego, łatwo się cieszyć kiedy wszyscy przyjaciele wracają z pola boju ! Rodzina Wombata nie wróciła. Ojciec, stary Gazebo stał się pierwszą ofiarą tzw. "friendly fire" - śmiertelnie ranił go wyrzucony z procy Ewoka Wicketa kamień. Wicket strzelał gdzie popadnie - łącznie zabił jedenastu ewoków a dwudziestu ciężko ranił.
Trafił też jednego szturmowca więc ogłoszono go bohaterem. Podobno przyjaźń z grubymi fiszami z sojuszu nie ma tu nic do rzeczy.
- Niab niab - wycedził Wombat przez zęby. Znaczyło to mniej więcej tyle co "Wyrażam głębokie oburzenie, zjadłbym też trochę kisielu !".
      Wombat przyklepał niewielką łopatką kopiec ostatniej mogiły i zmówił krótką modlitwę. Lubił przebywać na tym starym ewockim cmentarzu - często tu przychodził z dziewczynami aby zaimponować im odwagą. Tym razem jednak szukał zadumy i spokoju, którego nie sposób było znaleźć w wiosce. Przybyli rebelianci rozpanoszyli się tam jak najgorsza zaraza - jedli, pili i tańczyli nie bacząc na żałobę i poniesione przez ewoczy lud straty. Nikt także nie pochylił głowy nad ofiarą poniesioną przez przeciwnika a przecież w momencie eksplozji gwiazdy śmierci straciło życie kilka milionów istnień! Wombat zastanawiał się czy ci reprezentanci kultury człowieka pogrzebali w ogóle swoich zmarłych. Był ciekaw czy ktokolwiek ofiarował modlitwę w intencji dusz zabitych w kosmicznej otchłani pilotów? Wydawało się, że nie. Ludzie w kombinezonach śmiali się i tańczyli, opróżniali ewocze spiżarnie z wina - wyjadali mięsiwo. Kalamarianie, sulusianie i inni tzw. sojusznicy również podrygiwali w rytm rozwiązłej ludzkiej muzyki - jakby zapomniawszy o swoich korzeniach. Czyżby wyrzekli się swej kultury ? - myślał.
Nagle stał się niespokojny. Ewoczy zmysł podpowiedział mu, że niebezpieczeństwo nadchodzi z góry.
- Niab niab - powiedział ponownie lecz tym razem znaczyło to "Cholera jasna, czy te szczątki Gwiazdy Śmierci przestaną kiedyś spadać ?". W tym samym momencie niebo przecięła ognista smuga i w sam środek cmentarza uderzyła bryła metalu. Gdyby nie gęsta warstwa atmosfery przez którą ten fragment kosmicznego rumowiska musiał się przedrzeć być może dałoby się odczytać treść umieszczonego na nim emblematu z napisem "biohazard". Niestety emblemat spłonął !

*

Grand Moff Bohen walił pięścią w kokpit.
- Dlaczego, dlaczego, dlaczego ?! - wrzeszczał, nie dbając szczególnie o dykcję i śliniąc się w bezsilnej wściekłości - dlaczego akurat teraz, ty cholerna kupo złomu, ty idiotyczny, zgnojenny statku kosmiczny, który zepsuł się akurat podczas ewakuacji ! Ja nie chcę lądować na Endorze ! Przecież tam roi się od ewoków i rebeliantów ! Ratunku, help und hilfeeeee! Na pomaść ! Pomagitie ! Secours ! Secours !
      Komunikat, który ukazał się na niewielkim ekranie monitora komunikacyjnego nie pozostawiał cienia nadziei. Trzeba lądować !
Bohen padł na kolana i walił pięściami w plastalową podłogę. Nie pomogło! Nie rozładował frustracji więc zaczął obracać się dookoła na czworakach jak pies goniący własny ogon.
- Nie ! Nie ! - wrzeszczał. - Gdzie jest ta wasza Moc ? Jeżeli Moc istnieje to dlaczego pozwala bym cierpiał ? Ja zawodzę ! Ja wyję ! Gdzie jest ta wasza moc ?!
      Komputera pokładowego nie wyposażono w sztuczną inteligencję a tym bardziej nie wbudowano weń modułu empatii, więc nie reagował. Kierując się chłodną logiką robił tylko to, co konieczne by uniknąć katastrofy. Ponieważ, gdzieś pomiędzy plastalowymi ścianami poszycia a elegancką granatową boazerią zdobiącą wnętrze promu "Niemrawy Przetacznik", wybuchł trawiący rozmaite bezpieczniki, przewody i czujniki pożar, natychmiastowe lądowanie było jedyną szansą ratunku.
Gdy tylko wygasły silniki w głośnikach rozmieszczonych wzdłuż osi głównego pokładu rozległ się zmysłowy generowany przez nowoczesną kartę dźwiękową kobiecy głos:
- Stan zagrożenia życia ! Uprasza się o opuszczenie statku. Za zagubioną garderobę oraz drobne przedmioty codziennego użytku nie odpowiadamy. Proszę natychmiast kierować się w stronę wyjścia. Reklama: Czuję się jakbym połknęła balon. Muszę koniecznie zażyć "aktywny bąk"! O pomogło! Już nie mam wzdęć. Pamiętaj" aktywny bąk" firmy Spacemed w szerokiej gamie kolorów i smaków. Konsument pryka a balon znika! Koniec reklamy. Do eksplozji pozostało dwadzieścia sekund. Proszę natychmiast kierować się ku wyjściu. Zielone diody wskazują rampę wyjściową. Reklama: Dlaczego Corelianie najczęściej wybierają APPA ? Bo boli ich głowa...
      Bohen zrozumiał, że jeżeli nie zacznie działać to umrze. Zerwał się na równe nogi i sprintem ruszył w stronę drzwi.
"Rozpacz rozpaczą, ale trzeba ratować tyłek" - myślał. Gryzący dym wdzierał się w oczy i uszy, penetrował szczeliny między zębami i brutalnie szarpał odzież. Mimo to Wielki Moff dotarł do wyjścia na czas. Rzucił się kosmicznym szczupakiem w pobliskie zarośla i czekał aż rozpęta się piekło. Doczekał się. Statek wybuchł!
Mimo, że Bohen nie stracił przytomności, udało mu się ją odzyskać dopiero po kilku sekundach. To paradoks, który wśród fizyków znany jest pod nazwą paradoksu jednego brata bliźniaka samego siebie.
- Przeżułem - powiedział Bohen wypluwając odrobinę zielonej masy będącej niczym innym niż spacepeyotlem czyli pogryzionym liściem rośliny kshaakh wymieszanej ze śliną. Odchrząknął, zakaszlał a wreszcie kichnął i rzekł: - Przeżyłem!
      Poprawił paradny imperialny mundur i wyprężył się jak struna a w powietrzu rozległy się tony Imperialnego Marsza. Wielki Moff poczuł wzruszenie a jego serce wypełniła duma. Żył!
Przetrwał bo był człowiekiem ! Imperialnym żołnierzem ! Lata szkolenia, tysiące dni przeżytych w wierności intergalaktycznej ojczyźnie musiały zaowocować odrobiną szczęścia. W jednej chwili zrozumiał, że po prostu całym swym życiem zasłużył na to by wyjść obronną ręką z tej opresji . Zrozumiał, że ma szansę. Tymczasem Marsz Imperialny narastał i narastał - stawał się coraz głośniejszy.
Usta Bohen'a poruszyły się bezgłośnie a każdy kto umie czytać z ruchu warg mógł odczytać z nich słowo:
- Duvall ...
Porucznik Kill'Gore Duvall - szalony dowódca eskadry tie bomberów, który zwykł puszczać przez ogromne głośniki Marsz Imperialny podczas każdego ataku na cele naziemne ! Twierdził, że niszczy to morale wroga. Podobno niekiedy dla odmiany serwował także "Into the trap" lub opcjonalnie "Całowanie Walkirii" ale tej informacji Wielki Moff nigdy nie miał okazji zweryfikować. Być może dziś pojawi się stosowna okazja!.
- Jeżeli Duvall tu jest, to Rebele zaraz dostaną łupnia ! - krzyknął Bohen.       Tymczasem muzyka ucichła a ponad koronami drzew pojawiła się maszyna porucznika.
- Jest sam ? - zapytał z niedowierzaniem Bohen. A gdzie reszta eskadry ?

*

-Taki cyna barów mlecznych - powiedział Han wzbudzając ogólna wesołość. Powiódł wesołym, choć zamglonym, wzrokiem po twarzach zgromadzonych wokół rebeliantów, pociągnął łyk alkoblielu i kontynuował: - Zero klaty, w dupie szerszy niż w barach, ale oczywiście wąs jak u kowala. Taki charakterystyczny typ, fryzurka prosto od fryzjera, na lakier. Czarne włosy, z tyłu w kancik. Frajer jeden w tanich dżinsach i takiej miękkiej koszuli, ale nie jedwabnej, jakiś syntetyk. W tylnej kieszeni oczywiście grzebień a na nogach rozczłapane adidasy, chyba tej po starszym bracie albo z kibla wyjęte. No i zgrywa cynę, energiczne ruchy a przy każdym ruchu wieje od niego smrodem najtańszych papierosów i wczorajszej nie strawionej wódki. Taki typowy pijacki zapach gówna i potu.
"Ej majster" - mówi - "Masz papierosy majster?"
Patrzę na niego i nic nie odpowiadam. Myślę sobie, że niech spieprza albo będzie zadyma. A on:
"Majster, kumasz czaczę ? Stykasz? Papierosa chcę, majster"
- I co, i co ? - Zapytała Iwona, dziewczyna Wedge'a Antillesa ze służby radarowej. Mówiąc to klaskała w dłonie i podskakiwała jak niecierpliwe dziecko. Wedge rzucił jej niezadowolone spojrzenie a Leia zaciskając zęby pokręciła z dezaprobatą głową.
      Bohaterowie rebelii siedzieli przy drewnianym stoliku na środku polany, gdzie odbywała się feta z okazji zwycięstwa nad imperium. Wszyscy dość mocno podchmieleni biesiadnicy bawili się już kilka godzin pośród wesołej muzyki płynącej z unoszących się nad koronami drzew na antygrawitacyjnych platformach głośników. Niektórzy tańczyli, inni podzieliwszy się na mniej lub bardziej liczne grupy prowadzili wesołe dysputy a ci najmniej odporni na wysokie procenty ewoczych napojów drzemali wśród krzewów bądź bezmyślnie sycili oczy pięknem endorskiej przyrody. Wokół Hana, Lei i Luka zgromadziła się grupka około 10 osób, które nic nie mówiąc chłonęły po prostu słowa swych idoli. Han brylował. Prężył się, prezentował mięśnie, szczodrze rozdawał uśmiechy i dzielił blielem!
Radośnie kontynuował opowieść:
- Wyjąłem blaster i sru mu prosto w bebechy. Chyba ze trzy metry przeleciał do tyłu. Przy stoliku obok siedziały jakieś pedały z kolczykami, to tak spieprzały że mało nie wyskoczyli z papci.
- A barman co ? - zapytał Luke Skywalker.
- A barman nic. Zaraz wyszedłem, a po drodze rzuciłem mu dwa kredyty. Mogłem jeszcze powiedzieć, że to za zamieszanie ale ten świetny tekst wymyśliłem później. Zresztą użyłem go parę razy w innych knajpach bo lubię sobie czasem walnąć komuś we flaki. To znaczy lubiłem bo teraz to ja jestem wielka fisza z rebelii - odłożył butelkę po czym położył sobie obie ręce na pasie, wypiął brzuch niby jakiś hrabia i ruszył godnie przed siebie parodiując sposób poruszania się imperialnych wielmożów. - Teraz ja wielki pan ! Świecę przykładem, jestem demokratą i szlachetnym człowiekiem.
To mówiąc czknął i roześmiał się głośno i gwałtownie jak jakiś rozwydrzeniec z planety Upa-tau. Gromada rebeliantów wzniosła puchary i butelki.
- Za generała Solo !
- Niech żyje !
- Niech żyje !
- Za wspaniałych mężczyzn ! - zawołała Iwona, zaś Wedge i Leia powtórzyli sztuczkę z niezadowolonym spojrzeniem, zaciskaniem zębów i kręceniem głową.
Solo duszkiem opróżnił swoją butelkę, rzucił ją w krzaki i przeciągle beknął.
- Ej, Luke - zawołał. - Luke ! Szkoda że nie pracowałeś na kolei jako bagażowy.
- O co chodzi ? Jaki znowu bagażowy? - Luke sięgnął mocą do umysłu Hana aby odnaleźć znaczenie słowa "kolej". Udało się.
- Można by wtedy mówić na ciebie Luke bagażowy... Rozumiesz? Tak jak luk bagażowy w statkach pasażerskich. - Eksplozja śmiechu Solo niosła w sobie tyle energii, że starczyłoby jej do oświetlenia całego miasta w chmurach i jeszcze ze trzech domków campingowych gdzieś na wybrzeżu .
- Cudowne - powiedziała Iwona.
- Do diabła - wycedził przez zaciśnięte zęby Wedge chwytając dziewczynę za ramię i ściskając mięsień trójgłowy nieco mocniej niż wypadało. Uniósł jej ramie nieco w górę sprawiając, że musiała się odwrócić i ruszyć w stronę w którą ją skierował. - Dość tego, idziemy.
- Zaraz, zaraz koleś ! - zawołał Han wstając. - Dokąd to ? Masz coś do mnie?
Wedge zatrzymał się i odwrócił w stronę Hana. Solo tymczasem wyrwał z ręki stojącego najbliżej rebelianta butelkę mocnej ewoczej wódki i pochwycił stojącą na jednym z leśnych stolików szklankę.
- Masz coś do mnie ? - powtórzył.
- Nie, do Ciebie nic nie mam - powiedział zdenerwowany Wedge.
- W takim razie napijesz się ze mną wódki ! - wykrzyknął Solo podając Antillesowi szklankę, którą ten niechętnie przyjął. - Tankujemy.
Generał napełnił szklankę endorówką , a sam wzniósł w toaście wypełnioną w połowie butelkę.
- Do dna.
Wedge wypił małego łyka, uśmiechnął się grzecznościowo po czym odstawił naczynie i najwyraźniej zamierzał odejść bo znów chwycił Iwonę za ramię.
- Zaraz, zaraz, co jest ? - Solo chwycił go za koszulę i zionąc pijackim oddechem prosto w twarz, zapytał:
- Gardzisz mną ?
Groźba brzmiąca w jego głosie była zakamuflowana mniej więcej tak skutecznie jak łajno tauntauna na śniegu.
- No co ty ? - Wedge poczuł, że tężeją mu mięśnie pośladków. Zrozumiał, że w każdej chwili mogą pojawić się kłopoty z trzymaniem moczu. Zawsze reagował tak w chwilach zagrożenia. Nawet...zwłaszcza podczas walk w kosmosie. To dlatego uciekł z pola bitwy nad Yawinem mimo że jego x-wing został tylko delikatnie draśnięty. Był tchórzem !
- No dalej ! Chlej !
Wedge pochwycił szklaneczkę i z udawanym entuzjazmem wychylił zawartość do dna. Chwilę walczył z nudnościami i wreszcie zwymiotował.
Han Solo roześmiał się wesoło, rozładowując panujące wśród przyglądających się scenie biesiadników napięcie.
- Mężczyzna... - szepnęła Iwona, zabarwiając ton głosu zjadliwym sarkazmem.
- Mężczyzna, jak z dewbaczej dupy trąba ! - zawołał Solo.
Zirytowana do cna Leia, wykonała obrót przez lewe ramię i odeszła w kierunku jednej z ewoczych chatek , Luke zaś zauważył w tłumie tańczących istot Landa, więc poszedł z nim porozmawiać.
- Słuchaj Iwona - powiedział Solo pijackim głosem. - Iwona, słuchaj mnie !
Uniósł palec wskazujący i chwilę wyglądał jakby chciał nim pogrozić, jednak nie zrobił tego.
- Iwona ! Idę w krzaki ! Idę w krzaki za potrzebą, Iwona ! Pamiętaj ! Ale jak wrócę, masz na mnie czekać ! Zrozumiano ?
- Tak jest ! - krzyknęła dziewczyna salutując, a Solo, zataczając się ruszył w kierunku zarośli.

*

      Ewok Wombat leżał pod olbrzymim liściem galaxy-łopuchu i drżał z przerażenia. Spojrzał na łańcuch kajdanów łączący przegub jego ręki z chudym przedramieniem yuzzuma.
"Niab niab" - myślał, a znaczyło to: "Dlaczego uciekałem w stronę swojej wioski? Co ja narobiłem? Należało pognać w stronę klifu Yawari albo zaciągnąć ich w samo serce pustyni Salmo..."
Ewok wiedział, że przypłaciłby to życiem, ale doszedł do wniosku, że to jedyny sposób w jaki można było zażegnać niebezpieczeństwo grożące współplemieńcom. Niestety poniewczasie. Skąd mógł jednak wiedzieć, że istoty wychodzące z grobów będą wrogo nastawione ? W pierwszej chwili bardzo się ucieszył, sądząc, że oto spełniła się przepowiednia o walecznych ewokach, które bogini Saint-Teek miała nagradzać wiecznym życiem. Kiedy jednak zobaczył ich zaciągnięte bielmem martwe oczy oraz nie zagojone, gnijące, pełne pełzających robaków rany, zrozumiał, że o nagrodzie na ma mowy. Gnał co sił w nogach aby ostrzec mieszkańców wioski, a bezmyślne nieme potwory wolno, lecz systematycznie posuwały się jego tropem.
      Kiedy dotarł na miejsce zlekceważono jego ostrzeżenie i zamknięto go w "wigwamie obłąkanych" po czym skuto kajdanami wraz z innym pacjentem - yuzzumem i kazano czekać na badanie. Wombat wiedział z leśnej szkoły, że yuzzumy to istoty o okrągłych porośniętych futrem ciałach, długich cienkich nogach i szerokich otworach gębowych. Są podobno inteligentne choć zachowują się po barbarzyńsku. W podręczniku obrazkowym zwrócono także uwagę na fakt, że to naturalni wrogowie ewoków. Wombat nie wiedział dlaczego. Nie znał przyczyn dla których obie rasy zwalczały się wzajemnie...
Więźniowie nie doczekali nawet wizyty szamana - psychoterapeuty bo już po paru chwilach rozpoczęła się rzeź. Wombat patrzył z przerażeniem na żywe trupy ewoków wdzierające się do wioski, na beznadziejną walkę i śmierć najlepszych wojowników. Niektórzy zostali pożarci żywcem, inni tylko pokąsani. Atakujące bestie nie bały się niczego. Groty strzał, kamienie ewoczych proc nie robiły na nich żadnego wrażenia.
      Yuzum okazał się dobrym kompanem. To on zainicjował wspólną ucieczkę. Wiele godzin biegli przez knieje coraz mniejszą wagę przykładając do dzielących ich różnic. W krótkich chwilach wypoczynku, tak przecież potrzebnych dla regeneracji organizmu próbowali ze sobą rozmawiać. Początkowa wrogość wynikająca z braku zrozumienia kultury partnera, a także zrodzona z atawistycznego strachu przed naturalnym, odwiecznym wrogiem z biegiem czasu zmieniła się co najmniej we wzajemny szacunek, jeśli nie przyjaźń. Wombat zauważył, że yuzzum, poczytany początkowo za bezmyślnego barbarzyńcę znakomicie radzi sobie w sytuacjach stresowych, błyskawicznie planując skuteczne posunięcia i ruchy. Podziwiał też kunszt z jakim istota posługiwała się prostymi narzędziami takimi jak kamień, dzida czy tabliczka ouija. Yuzzum zaś podziwiał ewoka za jego zrozumienie lasu oraz wiarę, że drzewa to inteligentne długowieczne istoty a także za to, że potrafił zabawnie przechylać główkę i ruszać językiem.
      Teraz, kiedy obaj leżeli pod liściem galaxy - łopuchu czuli, że łączy ich coś więcej niż wspólna niedola. W ciągu kilku godzin zaskarbili wzajemnie swoje zaufanie, poznali swoje atuty i wady. Nauczyli się je tolerować. Zostali przyjaciółmi zapalając oliwną lampkę nadziei na pokój między dwoma zwaśnionymi narodami!
- Słuchaj - powiedział yuzzum w języku ewoków - Musimy coś z tym zrobić. Nie możemy tak po prostu cały czas uciekać, bo w końcu i tak obiegniemy Endor dookoła i wrócimy do tej twojej cholernej wioski, gdzie nas dopadną.
      Wombat uśmiechnął się. Rozbawiła go naiwność yuzzumów, których najwyraźniej nie uczono, że Endor to płaski krążek wspierający się na barkach olbrzymich Ewoków - Gospodarzy Świata. Jakże można obiec go dookoła, przecież nie da się biegać do góry nogami. Ale że trzeba działać - tu yuzzum miał rację.
- Działajmy - powiedział ewok.
- Słuchaj - szeptał yuzzum. - Jesteśmy gdzieś w okolicy Polany Siedmiu Najemników, jeżeli ruszymy na północ powinniśmy dojść do sawanny Dragon's Pelt.
- Ale tam po drodze, czają się goraxy. Gdzieś tam jest ich matecznik... te straszliwe olbrzymy, tylko czekają aby nas rozgnieść !
- Właśnie o to chodzi. Poczekamy tutaj na te wszystkie trupy, a później zwabimy je w pułapkę. Pójdą za nami do matecznika goraksów i zostaną rozdeptane !
      Ewokowi nie bardzo spodobał się ten plan, ale nie potrafił wymyślić lepszego. Zwłaszcza, że jego myśli rozproszyła dochodząca gdzieś sponad wierzchołków drzew muzyka. Gdyby Wombat nie wagarował podczas lekcji muzyki ze starym Flutem Warrickiem, wiedziałby że to nic innego niż marsz imperialny.
- Co to ? - zapytał.
- To statek kosmiczny. Ląduje tam, za drzewami. - odpowiedział yuzzum. - Mam pomysł. Biegnijmy tam. Ludzie żyją teraz z wami w doskonałej komitywie. Poprosisz ich, żeby nas rozkuli, będzie nam łatwiej zrealizować plan. Może też pożyczą nam jakąś broń, albo w ogóle pomogą wciągnąć trupy w pułapkę.
- Yuuupi ! - zawołał Wombat, po czym wstał, chwycił yuzzuma za rękę i obaj przyjaciele wspólnie pomknęli w stronę świetlanej przyszłości.

*

      Grand Moff Bohen musiał przystanąć by zaczerpnąć tchu. Biegł zbyt długo. Oparł się o drzewo, pochylił i zwymiotował.
- Jeszcze kawałeczek - powiedział ocierając usta rękawem.
Poczekał aż nieco zelży pulsowanie w skroniach i ponownie ruszył przed siebie. Pulsowanie pojawiło się ponownie więc znów je zelżył, używając wszelkich znanych przekleństw i wulgaryzmów. Pomogło. Mógł znowu biec.
Widział już wyraźnie potężną sylwetkę bombowca, słyszał nawet syczenie wydobywającej się z zaworów bezpieczeństwa pary.
Sięgnął do kabury i wydobył z niej blaster. Nigdy nie wiadomo kogo jeszcze zwabiły odgłosy lądowania.
Syczenie pary wzmogło się, a po chwili opadła niewielka rampa po której ostrożnie schodził Duvall.
- Halo ! Poruczniku Duvall ! - zawołał Bohen po czym wspiął się na palce machając blasterem. Nie został jednak zauważony więc z rezygnacją ruszył przed siebie.
- Dalej stary - powiedział - Jeszcze jakieś sto metrów i jesteśmy w domu.
      Wtem coś przykuło jego uwagę. Jakiś nieznaczny ruch, za jednym z krzaków, nieopodal miejsca w którym wylądował porucznik.
- Hej ! Kill'Gore ! - krzyknął głośniej, ale porucznik, który pozostawał jeszcze w hełmie nie mógł go usłyszeć zwłaszcza, że zaczynał się już jazgot nocnych stworzeń, które właśnie budziły się ze snu. Słońce zaszło już za horyzont i choć nie było jeszcze całkiem ciemno widoczność znacznie się pogorszyła. Okolicę statku rozświetlała jednak łuna pochodząca z lampek pozycyjnych umieszczonych na skrzydłach maszyny więc Bohen nie miał problemu z dostrzeżeniem kędzierzawych istot, które wynurzyły się z zarośli.
- Kill' Gore do cholery ! Uważaj !
Pilot prawdopodobnie coś usłyszał bo spojrzał w jego kierunku i zaczął zdejmować hełm.
- Nieeeeee! - wrzasnął Bohen
Tymczasem dwie kudłate istoty wyskoczyły z krzaków i pędem ruszyły w stronę nic nie podejrzewającego Duvalla.
- Za tobą ! Kill'Gore ! Za tobą !
Pilot rozpoznał Moffa bo uśmiechnął się i przyjacielsko pomachał dłonią. Słyszał już nawet jego głos jednak nie mógł jeszcze odróżnić poszczególnych słów.
- Jasna cholera - wysyczał Bohen i złożył się do strzału. Duval najwyraźniej zdębiał ale dzięki latom wojskowego szkolenia stan ten nie trwał dłużej niż ułamek sekundy. Błyskawicznie dobył swej broni i wycelował w wielkiego moffa.
Ten tymczasem strzelił kładąc trupem jedną z biegnących postaci. Dziwnym trafem druga również zatrzymała się gwałtownie, jakby niewidzialna siła zatrzymała ją przy martwym kompanie.
- Nieźle strzelam - powiedział głośno i już miał zamiar wręczyć sobie dyplom uznania gdy poczuł pulsujący ból ramienia. Padł na murawę i gorączkowo analizował fakty. Co się stało ?
Zrozumiał, że pilot poczytał jego akcję jako atak na siebie i odpowiedział ogniem...
- Co za idiota - wysyczał wijąc się z bólu wśród leśnego runa. Wtem dostrzegł dorodną malinę i spróbował dosięgnąć jej ustami. Nie udało się. Wysunął język i akurat w chwili gdy sięgnął owocu podbiegł do niego porucznik. Mierzył w jego głowę z ogromnego Blas Techa 331.
- Oszalałeś ? - krzyknął Bohen.
- To ty chyba oszalałeś - odpalił Duvall wysyłając kopniakiem broń moffa w zarośla.
- Ocaliłem ci życie idioto. Strzelałem do ewoków za twoimi plecami.
- O! W takim razie przepraszam. - powiedział pilot i nie spuszczając Bohen'a z muszki obrócił się szybko. W wysokiej trawie majaczył zarys sylwetki martwego ewoka. Obok klęczał załamany Yuzzum.
Duvall opuścił broń, pomajstrował przy pasku i po czym spojrzał na wydobyty z zasobnika pakiet.
- Łap, to pakiet osobisty.
Zapalił papierosa i poczekał aż Bohen opatrzy ranę.
- Cholera. Boli. Nieźle dostałem w kość. I to wcale nie przenośnia.
- Spokojnie. Bacta czyni cuda. Chodźmy lepiej zobaczyć co to za jedni.
      Kiedy mężczyźni obrócili głowy w kierunku polany, nie pozostało im nic innego niż zdębieć. W miejscu gdzie jeszcze przed chwilą klęczał yuzzum roiło się całe stado ewoków. Kłębiły się, tworzyły jakąś niesamowitą piramidę, przypominającą bardziej ruchomy kopiec wijących się, kosmatych ciał.
- Co one tam robią Kill' Gore ?
Porucznik przyłożył do oczu elektrolornetkę, chwilę pomanipulował przy potencjometrze i pobladł.
- Na Boga, one....
- No co one ? Gadaj!
- One zjadają jakiegoś yuzzuma !
- Pokaż!
Wielki moff wyrwał lornetkę z rąk pilota.
- Ależ one potwornie wyglądają... Te futra, całe lepią się od jakiejś mazi.
- To chyba krew...
- A te ich oczy!
Bohen powoli opuścił lornetkę. Odwrócił wzrok w stronę Duvalla i podskoczył w niemym przerażeniu bowiem w tej samej chwili na ramiona pilota wskoczył martwy ewok !

*

      Lando wydobył z kieszeni nadgryzioną kostkę cukru i przyjrzał jej się uważnie. Dmuchnął na nią aby usunąć drobinki piasku i i krótki, zakręcony włosek.. Umieścił kostkę między zębami i chwilę pił gorącą wodę, przesączając ją przez cukier, tak jak zwykli to robić chłopi na Tatooine.
- Hmmmm, cudownie ! - powiedział kiedy cukier rozpuścił się całkowicie. - Nawet nie macie pojęcia jak to wzmacnia.
Słowa swe kierował do dwóch towarzyszek siedzących wraz z nim na olbrzymim pniu. Nie były urodziwe, Han Solo żartował nawet nieco wcześniej, że jedną z nich można by omyłkowo osiodłać zaś na drugą zapolować harpunem, jednak Lando tego nie zauważał ponieważ obie były białe, a dla Carlisiana wszyscy biali wyglądają tak samo.
- Patrzcie tego - powiedział wskazując niewielkim ruchem głowy stojącego nieopodal Luke'a Skywalkera. - To jakiś dziwny koleś. Ciągle widzę go, jak gada sam do siebie.
Faktycznie, Luke poruszał ustami najwyraźniej coś mówiąc. Czasami przerywał i przybierał wyraz twarzy jakby uważnie słuchał mądrych słów.
Lando roześmiał się.
- Kiedy byłem mały, zachowywałem się podobnie. Miałem swojego przyjaciela na niby, który wszędzie ze mną chodził. Fachowo nazywa się to "imaginery friend", albo "Bogus mój przyjaciel na niby". Ale do licha, przeszło mi kiedy poszedłem do szkoły!
- Może on nie chodził do szkoły - powiedziała jedna z dziewczyn, gdy tymczasem Lando skinął na Luke'a.
- O co chodzi? - zapytał Skywalker.
- Z kim ty tam rozmawiasz, mały ?
- Nie jestem mały. - Odpowiedział Luke po czym odwrócił głowę, jakby słuchał komentarza jakiejś osoby stojącej obok, a następnie parsknął śmiechem.
- O co chodzi ? - spytał Lando.
- Nie ważne. I tak nie jesteś w stanie tego pojąć.
- No cóż. To niezbyt grzecznie rozmawiać po cichu w towarzystwie. Może twój wyimaginowany przyjaciel przyłączy się do nas ? - Burknął Lando sycąc swą wypowiedź sarkazmem. Jakież było jego zdziwienie, kiedy Luke odrzekł nie okazując urazy:
- Tych, jak to nazywasz wyimaginowanych przyjaciół jest trzech. Jeżeli chcesz z nimi porozmawiać to proszę bardzo. Jeden z nich nazywa się Yoda. Kiedy będę przekazywał jego słowa poruszę palcem wskazującym prawej ręki, żebyś wiedział że to on. Drugi to Ben. Mówiąc w jego imieniu będę poruszał palcem wskazującym ręki lewej. Trzeci uczestnik spotkania pragnie pozostać anonimowy, ale kiedy będzie chciał się odezwać, pokażę ci środkowy palec prawej dłoni.
- No dobrze - Lando roześmiał się pokazując piękny garnitur białych niby perły ostrygi Yorin, zęby. - Miło mi was poznać chłopaki.
Luke poruszył palcem wskazującym prawej ręki. Zrobił to w taki sposób jakby miał na nim miniaturową pacynkę. Jego głos zmienił się nieco, obniżył odrobinę ton a jednocześnie symulował chrypkę.
- Lando, poznać miło Cię mi jest ! Na dziewczyny owe uważaj bowiem posag one złowić twój pragną !
Dziewczyny roześmiały się nieszczerze a Lando ponownie pokazał uzębienie.
- Dobre ! Podoba mi się twoje poczucie humoru mały.
- Mówiłem, że nie jestem mały. - powiedział Luke normalnym głosem, po czym znów poruszył palcem, i obniżył głos. - W majtkach coś małego nosisz ty.
      Lando zaniemówił, nie wiedząc czy należy roześmiać się czy obruszyć. Postanowił odgryźć się jakąś ciętą ripostą ale nie zdążył nić wymyślić bo oto Luke poruszył dla odmiany palcem lewej dłoni i powiedział spokojnym tonem mędrca.
- To czy coś jest duże czy małe, zależy od punktu widzenia. Powiedz mi Lando. Dlaczego te wspaniałe kobiety nie wyszły dotąd za mąż ?
- Nie wiem. Może to je należałoby zapytać.
- A zatem - ciągnął Luke obcym głosem, nie przerywając ruchu palca. - Dlaczego drogie panie nie wyszłyście za mąż ?
- Pragniemy zachować niezależność. Nie wiązałyśmy się z nikim z prostej przyczyny. Obie bałyśmy się toksycznych związków !
- To czego się najadłyście znaczenia nie ma ! - krzyknął Luke zmieniając barwę głosu i palec.
- Co ? - zapytał znowu Luke normalnie, a za chwilę również tonem mędrca, poruszając drugim palcem. Nawet Lando nie zrozumiał do końca o co chodziło palcowi.
- Obie bałyśmy się toksycznych związków - powtórzyły dziewczyny zgodnym chórem lecz nikt już ich nie słuchał bo oto twarz Luke'a stężała jak odstawiony na godzinę do lodówki kisiel, lub umguliańska galaretka kiedy zalać ją roztworem Feyl' sok !
Budząc powszechne zaniepokojenie wywrócił na wierzch białka oczu, po czym wyciągnął przed siebie uwieńczone zaciśniętymi pięściami ramiona i wreszcie drżąc na całym ciele, jakby z ogromnym wysiłkiem wyprostował jeden ze środkowych palców, kierując go ku górze. Równocześnie rozpoczął powolny marsz w stronę zrośli bez końca powtarzając obcym, dudniącym niby grzmot lub dochodzące z automatycznej pralki echo głosem słowo IBMOZ!
- IBMOOOOOZ ! IBMOOOOOZZZZ - powtarzał w dziwnym transie a obecnym na polanie rebeliantom odechciało się zabawy. Widok był tak niezwykły, że nawet wesołe Ewoki pospadały z drzew i dziarsko tańcząc wycofywały się w kierunku swoich sadyb.
- Ibmoz ? Ibmoz ? Co to znaczy "ibmoz" ? - dziwiła się jedna z dziewczyn.
- Nie wiem - odpowiedział Lando ! - Widzicie ? Jestem znaczącą figurą sojuszu rebeliantów a jednak nie udaję kogoś kim nie jestem ! Jeżeli nie posiadam wiedzy na jakiś temat to nie udaję, że tak nie jest tylko po prostu przyznaję się do niewiedzy! A zatem w tym przypadku mówię, że nie wiem. Na co dzień też taki jestem. Jeżeli popełnię jakiś błąd, również potrafię się do tego przyznać ! Gdy kogoś zranię używam magicznego słowa "przepraszam". Kiedy ktoś wyświadczy mi przysługę, mówię "dziękuję" ! Te słowa sprawiają, że życie staje się lepsze! Oczywiście kiedy wchodzę do jakiegoś pomieszczenia, natychmiast, jako pierwszy mówię "dzień dobry" - choć rękę wyciągam jedynie w kierunku mężczyzn. Naturalnie pod warunkiem, że są niżsi stopniem lub piastują mniej odpowiedzialne stanowisko. Jeżeli ktoś z nich stoi wyżej w hierarchii to oczywiście czekam aż on pierwszy wyciągnie dłoń.
- Tak ? - zapytała jedna z kobiet, po czym oparła głowę o powierzchnię służącego za stół pnia, pożuła chwilę coś co okazało się gumą balonową i na koniec zrobiła wielki balon. Kiedy pękł powiedziała bezgłośnie "ibmoz". Jej przyjaciółka wyjęła z torebki lusterko i przyłożyła je do ust koleżanki. W zwierciadle odczytała słowo "zombi".
- O psia krew ! - powiedział Lando.
I tym właśnie momencie rozpętało się piekło, bo oto z zarośli wyskoczył Han Solo. Gnał przed siebie jak wicher. Pędził co sił w nogach aż zabrakło mu tchu!
- Aaaaaaaaaaaa! - wrzeszczał nie wiedząc że krzyczy, bowiem przerażenie odebrało mu rozum. Wiatr rozwiewał poły jego maskującego płaszcza a delikatne gałązki młodych drzew smagały jego przystojną twarz.
- Kryjcie się, kryjcie się - krzyczał machając rękami by dać wszystkim do zrozumienia, że mówi poważnie.
Przerażonym rebeliantom, którzy odwrócili w jego stronę wzrok ukazało się koszmarne widowisko. Spodnie generała były brunatne od krwi zaś jego twarz biała jak papier. Zarośla tymczasem poruszyły się i oto wychynęły z nich dziesiątki martwych ewoków, yuzzumów i straszliwie okaleczonych w porannej walce szturmowców. Gdzie niegdzie można było dostrzec także poległych wcześniej rebelianckich skautów a w oddali nawet czołgającą się kupkę popiołu, która taszczyła nadtopiony hełm Lorda Vadera.

DALSZY CIĄG>>>