Subskrypcja
Zamów newsy na e-mail:




 


 


   

 
Powrót   plik tekstowy (rtf)
























Kuba Turkiewicz
Człowiek zwany Marimbą.

      Mimo, że było już dawno po zmroku, słońce zalewało rozległe równiny Tatooine agresywnym blaskiem.
- Czy to możliwe? - Zastanawiał się Gujab. - Zdaje się, że to jakiś paradoks, na miarę paradoksu bliźniąt! Takich jak chociażby Luke Skywalker i...
Ugryzł się w język, zdawszy sobie sprawę, że oto nieomal zdradził skrywaną od lat najtajniejszą z tajnych tajemnic.
Wstał ze skrzypiącego krzesła i stukając drewnianymi obcasami poszedł w kierunku zakurzonej szafki, z której wyjął apteczkę. Skropił język jodyną i nałożył niewielki opatrunek.
- Fak fo jeft jaf fie fa mofno gfyzie - powiedział, a później roześmiał się słysząc swój własny głos. - Fmiefnie mófie!
      Tymczasem od strony zachodu zbliżały się trzy złowrogie sylwetki. Można nawet powiedzieć, że było ich sześć, ale poszczególne pary zlewały się w pojedyncze cienie. Podobnie jak dwa słowa: "zło" i "wróg" zlewają się w jeden dotyczący tych postaci przymiotnik! Trzech jeźdźców na swych niezbyt rączych dewbackach zbliżało się do stacji kolejowej niedaleko Anchorhead.
Gujab o tym nie wiedział, więc rozsiadł się wygodnie w skrzypiącym fotelu i zapalił fajkę. Uważał się za szczęściarza. Od najmłodszych lat fascynował się koleją. Wszystkie przeznaczone na słodycze drobniaki, jakie dostawał od rodziców odkładał na zakup modeli i elektrycznych kolejek. Budował makiety, czytał książki i godzinami gapił się w niebo marząc o tym by odwiedzić kiedyś planetę, na jakiej używa się jeszcze tego archaicznego środka transportu. Kiedy dorósł, dowiedział się, że jedna z ostatnich linii kolejowych przebiega przez bezdroża Jundlandii na Tatooine. Ot, kaprys jednego z miejscowych bogaczy lubiącego antyczne zabawki, któremu nie przeszkadzało, że będzie musiał wydawać fortunę na konserwację robotów odpiaszczających! Złożył podanie o pracę i od razu otrzymał pozytywną odpowiedź. Został zawiadowcą stacji. Od pięćdziesięciu lat codziennie przychodzi o świcie do pracy, zakłada swoją służbową czapeczkę i spędza niezliczone godziny wsłuchując się w odgłosy stukającego telegrafu, bzyczenie much i skrzypienie drewnianej podłogi. I choć trudno w to uwierzyć jest najszczęśliwszym człowiekiem w galaktyce.
      Odchylił połę wyblakłej marynarki i sięgnął do małej kieszonki w kamizelce by wyciągnąć zegarek. Sprawdził czas i uśmiechnął się wiedząc, że już za kilka minut pojawi się jedyny tego dnia pociąg.
Tymczasem otworzyły się drzwi i do pomieszczenia weszły dwie osoby. Rosły Trandoschanin w żółtym kombinezonie pilota i krępy człowiek w żenująco nieprofesjonalnej, brązowej zbroi, spod której wyłaniały się strzępy brudnych bandaży.
- Fanofie - powiedział Gujab - Fu nie mofna fchodit.
Kiedy padały te słowa, trzeci z nieznajomych pozostawał na zewnątrz, beznamiętnie rozglądając się w poszukiwaniu dogodnego miejsca do obserwacji peronu. Był niewysokim, ale uzbrojonym po zęby, Gandem i czuł z tego powodu prawdziwą dumę.
Trandoschanin usiadł na drewnianej ławeczce w pomieszczeniu, z którego próbował wyprosić go Gujab, a zabandażowany człowiek podszedł do stolika, na którym leżały bilety.
- No fofrze. Sfedam wam filety. Ile?
Człowiek uśmiechnął się.
- Ile bierzemy biletów Bossk?
Trandoschanin prawdopodobnie spoważniał, ale wiedział, że nie sposób rozpoznać tego po jego mimice, więc powiedział:
- Spoważniałem.
- Dlaczego? - Spytał człowiek.
- Dlatego, że zdradziłeś moje imię.
- I co?
- I ten dziadek je teraz zna!
- To co?
- To znaczy, ze teraz, kiedy zna moje imię, mogę zrobić tylko jedno.
Bossk wyjął z przytroczonej do uda kabury laserowy rewolwer i wycelował między oczy Gujaba.
- Czyli co możesz zrobić? - Zapytał towarzysz Bosska.
Trandoshanin zirytował się, a wiedząc, że jego twarz tego nie wyraża, powiedział:
- Zirytowałem się.
- Czym?
Bossk z niedowierzaniem pokręcił głową.
- Ciebie chyba rodzice bili po głowie Dengar.
- Nie, dlaczego?
- Nie ważne - odpowiedział Trandoshanin naciskając spust. Ułamek sekundy, jaki potrzebowała wiązka lasera by dotrzeć do mózgu ofiary i pozbawić ją życia, wystarczył, aby Gujab zdążył zdać sobie sprawę, że jednak nie jest aż takim szczęściarzem, za jakiego się uważał.
- Zabiłeś go! - Powiedział Dengar.
- Co ty nie powiesz? - Syknął Bossk dmuchając równocześnie w dymiącą jeszcze lufę blastera.
Tymczasem z oddali dało się słyszeć niezwykły dźwięk...
- Pociąg! - Powiedział Trandoschanin.
      Mężczyźni wyszli na zewnątrz i niespiesznie zajęli stanowiska.
Pociąg wtoczył się na peron powoli, jak żółw ociężale! Postał chwilę na stacji, jakby to była piłeczka nie stal i wreszcie do taktu turkocąc ruszył w dalszą drogę.
Na twarzy Bosska powinno zagościć rozczarowanie, ale że był gadem nic takiego się nie wydarzyło, więc zakomunikował swoim towarzyszom, że jest rozczarowany i odwrócił się na pięcie. Podobnie postąpili pozostali łowcy, gdy wtem ich uwagę przykuł cichy początkowo odgłos, który narastał i narastał by rozbrzmieć wreszcie symfonią harmonijnych dźwięków.
- Marimba! - Powiedział Bossk ponownie zwracając się twarzą w stronę pociągu. Ten jednak odjechał, zaś w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą przetaczały się wagony stał człowiek.
Był to przystojny mężczyzna w długim kowbojskim płaszczu i zniszczonym kapeluszu z szerokim rondem. Przez szyję przewiesił sobie rzemyk a na nim zwisała piękna marimba. Umocował ją mniej więcej na wysokości pasa by ze swobodą operować dwoma parami specjalnych pałeczek, którymi z wirtuozerią uderzał w instrument dając popis solistycznego animuszu!
Jego pełne energii i zapału wykonanie jednej z symfonii dawno zapomnianego artysty z jakiejś odległej planety: J.S.Bacha, zostało przyjęte z ogromnym aplauzem, jednak aplauz ten starannie zamaskowano.
Zapanowała cisza. W powietrzu zagościło napięcie owocujące symfonią nieufnych spojrzeń!
- Gdzie Klecks? - Zapytał człowiek z marimbą.
- Przysłał nas byśmy cię do niego zabrali - odpowiedział jeden z mężczyzn. Nie wiadomo jednak, który bo uwaga wszystkich skupiona była na marimbie.
Człowiek zwany Marimbą zwrócił wzrok w stronę uwiązanych nieopodal stacji wierzchowców.
- Macie dla mnie dewbacka?
Łowcy roześmiali się.
- Wiesz Marimba, - powiedział Bossk. - Chyba mamy o jednego za mało.
      W powietrzu pojawił się zapach adrenaliny. Napięcie sięgnęłoby zenitu, ale że z uwagi na późną porę zenit był akurat z drugiej strony planety. Wspięło się w rejony nadiru.
- Nie, - odparł mężczyzna. - O dwa za dużo!
- Zrzedła mi mina - zakomunikował Bossk wiedząc, że towarzysze nie potrafią interpretować jego grymasów.
Przez blisko minutę nic się nie działo. Gdzieś tam zajęczał lelek, gdzieś zaskowyczał piaskowy druciak...
Nagle w jednej chwili wszyscy chwycili za blastery i rozpoczęła się trwająca sekundę kanonada, po której każdy upadł na ziemię.
Wreszcie wstała tylko jedna postać. Był to tajemniczy Marimba. Trzymając się za ledwo draśnięte ramię podszedł do leżącego Bosska.
Trandoschanin umierał.
- Kim jesteś? - Szepnął.
Mężczyzna nic nie odpowiedział, tylko zdjął z szyi marimbę i zawiesił ją na silnym, choć słabnącym przecież karku Bosska. W jego dłoniach umieścił pałeczki, zakończone przypominającymi pompony kulami.
Bossk pomyślał chwilę, sięgając w najgłębsze zakamarki swej pamięci, ale znalazł tam tylko pustkę.
- O co chodzi z tą marimbą?
- Nic nie kojarzysz?
Trandoshanin znów wytężył pamięć.
- Nie, nic - szepnął ostatkiem sił.
- I nic dziwnego. Bo to nic nie znaczy! Po prostu nie chce mi się już nosić tej cholernej marimby, którą dostałem na imieniny. Głupio mi było ją tak po prostu wyrzucić.
To mówiąc odwrócił się na pięcie i odszedł.
- Hej - zawołał jeszcze Bossk. - Powiedz mi, kim jesteś?
Mężczyzna uśmiechając się, zdjął kapelusz i zrzucił płaszcz. Ubrany był w nienagannie skrojony garnitur, w którym prezentował się przystojnie jak sam Szatan.
- Nazywam się Gunner. Death Star Gunner!
Błyskawicznie sięgnął po blasterowy pistolet dalekiego zasięgu, jaki zawsze nosił pod pachą i wykonując nagły zwrot strzelił w stronę odległej diuny, trafiając prosto w wizjer obserwującego go stamtąd łowcę IG 88. Zanim robot stracił świadomość zdążył jeszcze zauważyć, że wizjer zalewa się czerwonym płynem smarowniczym a później opada w dół gubiąc Gunnera z pola widzenia.

*

Admirał Ackbar kroczył dumnie główną promenadą stolicy Coruscant i spożywając zakupionego w jednym z automatów ze słodyczami batona "Mustafar" rozmyślał o splendorze, jaki na niego spłynie, jeżeli uda się obalić Imperium. Kręcił przy tym guzikiem surduta, rozglądając się energicznie w poszukiwaniu trzech istot w okularach, bowiem chwilę wcześniej zauważył czyściciela kominów i miał nadzieję, że przyniesie mu to szczęście.
"Tersnię! Terasnię! Terasnię" - usłyszał dochodząc do przejścia dla pieszych, więc posłusznie zatrzymał się przy krawężniku. Wiedział, że sygnał ten jest usprawnieniem dla osób niedowidzących, które Imperium instalowało przy sygnalizacji świetlnej we wszystkich punktach Coruscant o większym natężeniu ruchu. "Terasnię" w miejskim żargonie coruscaańskiego plebsu znaczyło mniej więcej tyle, co "nie przechodzić".
- Bzdura - szepnął niby to do siebie, ale na tyle głośno by słyszeli go oczekujący na zielone światło przechodnie. - Niewidomi niech siedzą w domu, albo kupią sobie vornskra przewodnika!
- Tak jest - burknął unoszący się po jego prawej płetwie Tydorianin. Ackbar obrócił w jego kierunku głowę i ucieszył się widok tkwiących na nosie obcego okularów.
- Albo ludzkiego niewolnika niech sobie kupią! Panie, co to się porobiło za tego Palpatina to się w głowie nie mieści! Żeby nie było można trzymać ludzi w niewoli? Krawężniki obniżają dla kalek, jakieś podjazdy dla wózków robią i pieniądze na bzdury wydają a o nasze interesy nikt nie dba! Jeszcze trochę a w imię politycznej poprawności zakażą fruwać żeby nie urazić tych, co nie mają skrzydeł, psia krew a ja będę musiał łazić jak idiota po chodniku...
      Ackbar miał zamiar coś odpowiedzieć, ale zmieniło się światło i w rytm głośnego komunikatu "ę-plłok, ę-plłok, ę-plłok", można było wkroczyć na pasy zwane też umgliańskim zebronem. Spojrzał w lewo, następnie w prawo i znów w lewo, po czym wszedł na jezdnię. Po dojściu do jej osi ponownie sprawdził czy nic nie nadjeżdża z prawej i nie zmieniając tempa marszu zakończył przechodzenie, ciesząc się, że zrobił to zgodnie z przepisami o ruchu drogowym. Przy okazji zauważył dwóch kierowców noszących okulary, więc mógł puścić guzik.
Po kilku minutach był już na dziedzińcu niewielkiej czynszowej kamienicy, którą wynajęło dowództwo rebelii. Miał zamiar skierować się w stronę wrót wejściowych, gdy drogę przebiegł mu niespodziewanie czarny gulamb. Wpadł w panikę i już zbierał się by wrócić do hotelu, w którym zamieszkiwał podczas pobytu w stolicy, gdy minęła go jakaś zakapturzona postać i przecięła wytyczoną przez gulamba linię złego uroku.
- No! - Powiedział Ackbar uspokoiwszy się nieco, ale na wszelki wypadek cofnął się trzy kroki wstecz i wypluł przez lewe ramię olbrzymią kalamarińską śluzoślinę. Dopiero wtedy zebrał się w sobie i wszedł do pomieszczenia.
      Na klatce schodowej było ciemno a zatem musiał zapalić światło. Zrobił to lewą płetworęką, więc odczekał minutę aż zgaśnie i zapalił je raz jeszcze prawą. Chwilę później powtórzył proces, ale tym razem najpierw prawą a później lewą, żeby było równo. Wreszcie mógł wejść na górę, co zrobił licząc stopnie. A że była ich parzysta ilość nie musiał zbiegać na dół i ponownie wchodzić, ponieważ uznał, że skoro zaczął z prawej nogi a skończył lewą to po prostu wracając zacznie schodzenie z lewej a zakończy prawą i będzie sprawiedliwie.

*

      Mon Mothma przeglądała dokumentację dotyczącą najnowszego zadania tajnego agenta numer 770, Death Star Gunnera. Paliła przy tym cygaro, równocześnie cerując wełnianą skarpetkę. Wreszcie zrozumiała, że równoczesne wykonywanie tak wielu czynności nie prowadzi do niczego dobrego, więc wcisnęła przycisk interkomu i wezwała swoją sekretarkę pannę Miss Kasaforsa.
Kiedy otworzyły się drzwi, rzuciła na biurko teczkę.
- A ty byłaś miss czego, Kasaforsa?
- Miss mokrego podkoszulka. Ale to było dawno, jeszcze kiedy mieszkałam na Kamino. Tam wszystko było mokre.
- Rozumiem - powiedziała Mon Monthma. - To morska planeta. Czy nie dziwi cię wysoki stopień specjalizacji poszczególnych planet? Planeta miasto, planeta wulkan, planeta pustynia, lodowa planeta, planeta klonerów... W rejonach Expanded Univers jest nawet planeta bankowa! Jak tak dalej pójdzie, żeby się załatwić będzie trzeba latać na planetę toaletową.
- Haha - zaśmiała się sekretarka. - Z pani to ale filuterny dowcipniś! Dowcipniś kobieta, ma się rozumieć, bo przecież nie mężczyzna. Chociaż oczywiście w niczym pani nie ustępuje mężczyznom!
- No w tym i owym zdarzało mi się ustąpić. Np. w autobusie! Ustąpiłam raz miejsca jakiemuś starcowi, który stanął nade mną i sapiąc ocierał się o moje ramię. Wolałam wstać, bo bałam się, że umrze ze starości i na mnie spadnie.
- Zdarza się - powiedziała Kasaforsa, czując potrzebę wypełnienia przestrzeni niepotrzebnym dźwiękiem.
- Słuchaj... Czytam tutaj raport przesłany przez 770, z którego wynika, że znowu nie udało mu się dopaść Herr Klecksa vel Monsieur Le Pate! Ten sprytny urzędnik Imperium wystawił naszego Gunnera łowcom nagród na Tatooine! Oczywiście Gunner poradził sobie i wszystkich zlikwidował.
- Dobra nasza! - Wtrąciła się Kasaforsa.- Agenci z Egzekutora donoszą, że ci łowcy byli podobno wynajęci do ścigania Generała Solo i Księżniczki.
- Tak. Został jeszcze Boba Fett, ale nie ma szans żeby ten oferma namierzył Solo! On zawsze stosuje ten sam numer, zaczaja się w śmieciach i liczy na to, że złapie swoją ofiarę, kiedy ta również ukryje się wśród śmieci. Żenada. Od siedemnastu lat nikogo nie złapał. Poleciłam Gunnerowi udać się na Bespin i tam zasięgnąć języka u którejś z nałożnic Klecksa...Tak czy inaczej nie po to cię wezwałam, żeby o tym rozmawiać. Zobacz, co się porobiło z różnymi dokumentami. Co to jest?
      Pani Kasa Forsa założyła okulary i zbliżyła twarz do pliku papierów leżących na biurku szefowej.
- Rogi poobrywane, jakieś dziurki, tutaj jakby pogryzione. - Mon Mothma nie przerywała tyrady - Wszystko w strzępach. Co tu się dzieje w tym biurze?
      Kasaforsa już miała zamiar przybrać zatroskany wyraz twarzy, gdy zorientowała się, że chwilę wcześniej wyraz przybrał się sam.
- To sprawka coruscańskich myszopcheł papierożernych. - Powiedziała - Wszędzie się panoszą i jedzą papier. Zauważyłam to wcześniej i właśnie miałam zamiar podjąć stosowne działania.
- No i co planujesz z tym zrobić?
- Wieczorem zastawimy pułapki. O mam tutaj jedną - powiedziała wyjmując z kieszeni niewielkie urządzenie.
      W tym momencie otworzyły się drzwi i stanął w nich Ackbar. Kiedy jego wzrok padł na trzymany przez sekretarkę przedmiot, bez namysłu powiedział:
- To pułapka!

*

      Death Star Gunner wypoczywał w wygodnym łóżku z epoki valorumiańskiej i gładził po włosach leżącą obok piękną kobietę. Nie kochał jej, ani nawet nie wydawała mu się szczególnie pociągająca, ale ładnie pachniała a co najważniejsze mogła posiadać pewne informacje, które pragnął pozyskać wywiad Sojuszu.
Gunner uśmiechnął się przypomniawszy sobie słowa matki, która żegnała go lata temu stojąc w progu izby.
- Pamiętaj D.S., najkrótsza droga do sukcesu wiedzie przez łóżko.
      I faktycznie, agenci sojuszu nieraz przekonali się, że żony urzędników Imperium nie potrafią trzymać języka za zębami, jeżeli połaskotać je gdzie trzeba, więc połowę danych zebrano właśnie w ten sposób.
Matka przekazała Gunnerowi znacznie więcej mądrości, a jej rozsądne, wypowiadane ciepłym, łagodnym głosem sentencje wryły się w jego pamięć niby pazury tatooińskiego sępa miłości:
- Pamiętaj, że warto być konfidentem i donosić na przyjaciół. Zawsze chwal swojego szefa i przypisuj sobie wyniki pracy kolegów. Mimo, że nie wierzysz w moc przyjmuj Jedi po kolędzie. Liczą się tylko pieniądze...- I tak dalej. Skarbnica mądrości matki Gunnera była bezdenna i przepastna jak Żebraczy Kanion.
      Gunner rozejrzał się po pomieszczeniu. Apartament ociekał luksusem nieznanym w innych częściach galaktyki. Piękne meble, inkrustowane złotem dywany, wyszywane śliną umgliańskich pająków tapety a nade wszystko żyrandol z najwspanialszych kryształów, jakie wyobrazić sobie może ludzki umysł. Z wspaniałością tego przepychu kontrastowała nieco umieszczona pośrodku żyrandola energooszczędna żarówka firmy OBESRAM oraz wisząca nad drzwiami niewielka skrzynka będąca głośnikiem lokalnego radiowęzła.
      Gunner zeskoczył żwawo z łóżka a zaniepokojona jego ruchem kobieta otworzyła na moment oczy, po to tylko aby uśmiechnąć się do niego a później zamknąć je ponownie i mrucząc coś rozkosznie przewrócić się na trzeci bok. Trzeba bowiem zauważyć, że kobieta pochodząca z najdalszych zakątków Expanded Universe należała do rasy pejotl - są to istoty wyglądające na pozór tak jak ludzie z tą niewielką różnicą, że mają trzy boki w tym dwa prawe, jedną górę, dwa doły i siedemnaście przodów a tylko jeden tył. Na szczęście większa część ich ciała zanurzona jest w tunelu międzyprzestrzennym zaś w poszczególnych znanych wymiarach wyłaniają się tylko te fragmenty, które uważane są tam za ładne.
      Wstał powoli z łóżka, podszedł do zabytkowego telefonu i wykręcając numer recepcji lustrował pomieszczenie, aby odnaleźć wzrokiem koszulę i spodnie.
- Halo? - Powiedział. - Nazywam się Gunner. Death Star Gunner. Pokój 119. Proszę przynieść butelkę szampana Pokusa... Albo nie. Niech będzie wino Gloria Porzeczkowa Mocna. Dobrze schłodzone. I kawior z umgliańskiej Makreli lądowej. Albo kaszanka. Tak z pieczywem. Dla dwóch osób.
      Z niewymuszoną gracją prawdziwego gentlemana włożył ubranie. Następnie pomyślał chwilę i wyjął je spowrotem. Wreszcie założył je na siebie, czyli po prostu ubrał się jak należy!
W tym momencie odezwał się wiszący nad drzwiami głośnik radiowęzła.
- Uwaga! Tu mówi Lando Carlissian. Imperium przejmuje kontrolę nad miastem. Radzę wszystkim się wynieść zanim przybędzie więcej wojska.
      Gunner pomyślał chwilę, po czym uśmiechając się zawadiacko sięgnął ponownie po słuchawkę.
- Gunner. Death Star Gunner. Zmieniam zamówienie. Porcja tylko dla jednej osoby.
      Odłożył słuchawkę i założywszy szelki z niewielką kaburą, w której tkwił blaster oraz elegancką marynarkę z przędzy samic mandryla wybiegł z pomieszczenia.

*

      Yoda krzątał się po kuchni pichcąc, pitrasząc i dodając przypraw. Co rusz mieszał coś w garnku drewnianą łyżką o profesjonalnej nazwie "oval spoon (350 mm)" i degustując przyrządzane przez siebie potrawy okazywał mimiką, że jest w siódmym niebie!
- Korzeniuszka, hmm, hmmm. Korzeniuszkę mieszam! Dobra korzeniuszka hmmm, hmmm! Jak wyrosłem na czymś takim, hę? Nie wyrosłem hahahaha!
      Podszedł do szafki z przyprawami i wesoło buszując na czworakach zaczął wyrzucać z niej rozmaite buteleczki, pudełka i saszetki. Wreszcie znalazł solniczkę i podnosząc ją na wysokość oczu wysunął do przodu dolną wargę, po czym roześmiał się szyderczo.
Podszedł do garnka i stukając weń laseczką z drewna gimer zagadnął:
- Zaraz nasypię do ciebie soli! Sól w środku twoim będzie! Ha? Słona jeszcze nie jesteś zupo?
Garnek nic nie odpowiedział, więc Yoda spoważniał i pochylił się w jego kierunku mówiąc najbardziej złowrogim głosem, na jaki było go stać:
- Ale będziesz... Będziesz!

*

      Gunner pędził na złamanie karku zbliżając się z każdą chwilą do jednego z korytarzy na dolnym poziomie, przy którym usytuowano wejście do hangaru. Już miał skręcić w którąś z ostatnich uliczek prowadzących do celu, gdy wtem zauważył biegnący wprost na niego oddział szturmowców. Ledwie zdołał wyhamować, zaś wykonanie zwrotu w tył w taki sposób, aby nie ściągnąć na siebie uwagi żołnierzy wymagało zaprzęgnięcia tak zaawansowanych umiejętności ekwilibrystycznych, że omal sam sobie nie zaczął bić brawa.
Wrócił pędem do pasażu handlowego i ku swojemu zdumieniu zauważył, że oto i z tej strony nadbiega oddział żołnierzy. Szybko wyszarpnął spod pachy blaster i wrzucił do jednego z pobliskich szybów wentylacyjnych. Teoretycznie nic mu nie powinno grozić, jednak zdawał sobie sprawę, że w podobnym zmieszaniu może wydarzyć się wszystko, a w wirze walki wojsko zazwyczaj najpierw strzela a potem strzela - pytań zaś w ogóle nie zadaje. Rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś schronienia. Pierwszymi drzwiami, jakie zauważył okazało się wejście do zakładu fryzjerskiego. Wpadł tam jak szaleniec, zatrzasnął za sobą drzwi i odszukał wzrokiem właściciela. Podszedł do niego.
- Dzień dobry. To jest tysiąc kredytów - powiedział do rosłej istoty o czterech
rękach. - Daj mi za to jeden biały kitel i pozwól chwilę poudawać, że pracuję tu od dawna.
- Jak... hehe.. długo? - Spytała istota tubalnym basem.
- Tylko parę sekund. Aż tamci przejdą - to mówiąc wskazał ruchem głowy na maszerujących po drugiej stronie witryny szturmowców, pozwalających sobie od czasu do czasu na odpalenie pojedyńczego pocisku w stronę przejeżdżających śmigaczy, lub przechodniów, którym zdarzało się krzywo spojrzeć.
- To zależy - powiedziała istota poprawiając jedną ręką spodnie, drugą drapiąc się po głowie a trzecią wskazując Gunnera.
- Zależy? Od czego? - Zdziwił się Gunner.
- Od tego, jakie są twoje maniery, hehe. I od grubości, hehe twojego portfela.
      Gunner nie miał czasu na negocjacje, więc grzmotnął istotę z całej siły w skroń, pozbawiając ją przytomności. Następnie wyjął fryzjerowi z dłoni podarowane wcześniej banknoty i mówiąc:
- Nie będzie żadnych targów, rycerzyku - zaciągnął go na zaplecze, gdzie sam przebrał się w biały fartuch. Kiedy wrócił w pomieszczeniu stał już jakiś mężczyzna.
- Czym mogę służyć - powiedział, 770 wcielając się w rolę mistrza nożyczek.
- Death? Death Star Gunner? - Zapytał facet.
- Tak... - Gunner przyjrzał się uważniej stojącemu pod światło, na tle szyby klientowi. Był to przystojny mężczyzna o wspaniałej wyszukanej fryzurze i niezbyt bujnym zaroście. Gdy lekko przechylił głowę, Gunner dostrzegł rysy jego twarzy.
- Crix? Crix Madine? Co ty tu robisz stary? - Krzyknął biorąc starego przyjaciela w ramiona.
- Nic szczególnego. Wykorzystałem wreszcie urlop i chciałem sobie wypocząć wśród chmur. A tu taki numer...
- Przyszedłeś się ostrzyc?
- Coś ty! Schowałem się tylko.W życiu nie oddałbym swojej trwałej w ręce jakiegoś podrzędnego fryzjera. Przecież wiesz, że modeluję włosy tylko u mistrza na Coruscant.
- Mistrza Jedi?
- Nie. Mój fryzjer wygrał ubiegłoroczne mistrzostwa Odległych Rubieży na Tatooine i dostał złoty medal! Jest z tego powodu bardzo dumny i wyniosły. Tak samo jak ja jestem dumny z będącej owocem jego kunsztu fryzury!
- Ty stary elegancie! - Zażartował Gunner, ale po chwili spoważniał, bo oto drzwi otworzyły się ponownie i stanął w nich ubrany na czarno oficer imperialnej floty w asyście czterech szturmowców.
- Co tu się dzieje? - Zapytał.
- Nic. Ten pan przyszedł się ostrzyc - oświadczył Gunner. - Właśnie proponowałem mu, żeby zdjął palto i usiadł.
- No to dalej! - Powiedział oficer. - Strzyż!
Crix Madine z niepokojem obserwując rozwój wypadków spełnił rzekomą prośbę Gunnera i odwiesił swoją kosmiczną salopę, po czy usiadł w fotelu. Tymczasem imperialista zdjął czapkę i przeczesał włosy, po czym przepisowo ująwszy nakrycie głowy w chwycie nr 4 czyli "pod pachę", zajął miejsce w poczekalni.
- A może pan by chciał przede mną? - Zapytał nieśmiało Madine.
- Nie. - Powiedział żołnierz. - Porządek musi być. Kolejka to kolejka.
Madine lekko zbladł zaś Gunner sięgnął po grzebień i nożyczki. Po chwili wpadł na szatański pomysł i odłożył je, po czym usiłując zyskać trochę czasu umył Crixowi głowę. Mimo, że trwało to blisko 20 minut, oficer Imperium nie zrezygnował, zaś szturmowcy wciąż trwali niewzruszenie przy drzwiach, zaś ich maski skutecznie zakrywały znudzone miny i ziewanie. Cóż było robić. Gunner chwycił ponownie narzędzia i uczesawszy najpierw przyjaciela na przedziałek, założył mu na głowę jakąś miseczkę, po czym objechał ją dookoła nożyczkami. Kiedy skończył strzyżenie i wysuszył włosy kolegi, Madine spojrzał w lustro i niby umgliański kameleon niepostrzeżenie zmienił kolor twarzy na purpurowy. Wstał gwałtownie, ale odgrywając swoją rolę klienta stłumił wściekłość by grzecznie dziękując zapłacić za usługę.
- Właśnie o taką fryzurę mi chodziło - skłamał, by nie zdemaskować jednego z najcenniejszych agentów sojuszu i wyszedł, po to tylko by po chwili wrócić, bo wciąż zawinięty był w ochronny fartuszek.
Gunner uwolnił go od tej ozdoby i zamaszystym ruchem strzepnął resztki włosów na podłogę, po czym kilka razy omiótł kark Madinego specjalnym pędzelkiem.
- Polecam się na przyszłość - powiedział.
- Do widzenia - syknął Madine i wyszedł, tym razem po raz ostatni.
- Proszę bardzo, następny! - Zawołał wesoło Gunner, ale oficer Imperium odprowadzając pełnym niedowierzania wzrokiem Crixa Madine powiedział tylko:
- A nie, nie..., następnym razem. Obowiązki wzywają. - I zdecydowanym krokiem opuścił zakład zabierając swoją obstawę.

*

      Yoda konsumował z apetytem swój posiłek, gdy nagle naszło go dziwne uczucie.
Nabrał kolejną porcję na łyżkę i ostrożnie zdegustował.
- Hmmm. Jakieś dziwne uczucia mam co do tej zupy - powiedział - Jakbym ją już kiedyś jadł... Jakbym był obserwowany!
Mówiąc to odwrócił się gwałtownie i stanął twarzą w twarz z Benem Kenobim.
- Co tu robisz? - Spytał Ben, jakby nie zdając sobie sprawy z tego, że moralne prawo zadania takiego pytania należy się raczej Yodzie.
- Dość pytań! - Uciął rozmowę Yoda. - Nienawidzę tego.
- No, ale nie dziwisz się, że się tu pojawiłem? - Zapytał Ben.
- Zdziwienie? Hehe! Co ty wiesz o zdziwieniu? Od 800 lat się dziwię! Czym będę dziwić się, sam zdecyduję!
- Ale ja nic nie próbuję ci narzucać mistrzu! Tylko pytam.
- Dość pytań! - Krzyknął Yoda. - Nienawidzę tego.
- Rozumiem - rzekł Ben. - W takim razie po prostu spróbuję wyjaśnić ci jak to możliwe, że się tu pojawiam. Otóż mieszkałem bardzo długo na planecie Tatooine. To straszna dziura, lecz zbiega się tam naprawdę sporo szlaków handlowych i turystycznych, więc w miejscowym porcie można spotkać doprawdy ciekawe indywidua. Rzekłbyś, więcej niż na Coruscant!
- Nieprawda, tego nie rzekłbym! Co rzekę sam decyduję!
- Tak, oczywiście mistrzu Yodo. W miejscowej kantynie nawiązałem szereg ciekawych znajomości. Najbardziej interesująca wydaje mi się jednak ta, którą zawarłem całkiem niedawno, przy okazji mistrzostw fryzjerskich Odległych Rubieży. Zjawił się tam bowiem pewien Vulcanin - oficer jakiegoś statku, który dorabiał sobie jako model, bowiem dzięki temu ogranicza wydatki na fryzjera. A ma doprawdy bzika na punkcie równo przyciętej grzywki! Użyłem mocy, aby uczynić zeń swojego przyjaciela, ponieważ znajomość wydała mi się obiecującą. I faktycznie. Okazało się, że cywilizacja, do której należy ów Vulcan posiadła zdolność teleportacji! Tak! Potrafią przenosić się z miejsca na miejsce bez użycia pojazdu! I co ty na to mistrzu Yodo?
- Dość pytań! - Powtórzył Yoda po raz kolejny. - Nienawidzę tego.
- Podarował mi taki mały teleporter.- Kontynuował Kenobi nie zrażając się agresywnym nastawieniem swojego mistrza, który raz po raz dźgał go laseczką gimmer w okolice żołądka lub ramię i wybałuszając oczy szczerzył zęby wybuchając niekontrolowanymi salwami złośliwego śmiechu. - Wystarczy powiedzieć "Teleportuj mnie Scotty"...
W tym momencie Ben zniknął, ale za chwilę znów się pojawił z lekko zakłopotanym wyrazem twarzy.
- Och! No widzisz jak skutecznie to działa... Więc, jak mówiłem wystarczy powiedzieć "Teleportuj mnie Scotty"...
Znowu zniknął.
I znowu się pojawił.
- Och. Gapa ze mnie. To dla tego, że nigdy wcześniej nie miałem teleportera. Zwłaszcza tak nowoczesnego modelu jak ten. Ale wracając do opowieści. Wystarczy powiedzieć... Te słowa, które przed chwilą mówiłem, a na statku Vulcana, wiedzą, że chcę się przenieść. Procedura jest uruchamiana i człowiek przenosi się w miejsce, jakie wcześniej zdefiniował.
      Skończywszy opowieść Ben spojrzał pytającym wzrokiem na Yodę, bojąc się zwerbalizować pytanie o wrażenie, jakie wywarła, ponieważ jak zdążył się zorientować stary mistrz tego nienawidził.
Yoda jednak milczał.
- To jest bardzo wygodne mistrzu Yodo. Ja np.: zastosowałem to urządzenie, kiedy zacząłem przegrywać walkę z Vaderem. Zasłoniłem usta mieczem i szepnąłem hasło a Scotty natychmiast przeniósł mnie na pokład swojego statku. Śmiechu było przy tym co niemiara, bo nie miałem jeszcze doświadczenia i tak skonfigurowałem teleporter, że przerzuciło mnie bez ubrania. Teraz wszyscy znajomi i wrogowie myślą, że nie żyję a ja dzięki temu mam wreszcie spokój. Mógłbyś kiedyś spróbować.
- Hmmm. - Odezwał się wreszcie Yoda - Zastosowanie ciekawe dla urządzenia znalazłeś. W moim domu młodzieniec imieniem Luke mnie nachodzi. Sam wiesz o tym, bo głosem się posługując i za ducha uchodzić usiłowawszy na nauczanie młokosa namówiłeś mnie. Dość już go jednak mam i żeby odczepił się raz na zawsze chciałbym! Może numer z teleportacją zastosuję!
- Tak! To dobry pomysł - ucieszył się Ben, którego bardzo dowartościowywała myśl, że stary mistrz docenia jego inicjatywę.
- Chciałbym jednak hasło inne ustalić, bowiem młodzieniec blisko mnie przebywa i gdyby słowo "teleportacja" usłyszał, mógłby podstęp dostrzec. Młodzi w technicznych sprawach obyci są wyjątkowo! Nie to, co pokolenie nasze, które z trudem magnetofon kasetowy obsługuje! Co? Hahaha? Dobrze mówię? - śmiał się Yoda chwyciwszy Bena za policzek i rezolutnie potrząsając jego niezbyt jędrną skórą.
- Tak mistrzu Yodo - powiedział Ben. - Można zaprogramować dowolne hasło. Może umówmy się, że twój teleporter uruchomi się na hasło... yyy. Coś uniwersalnego... Może: "Ben Kenobi to mędrzec"? Co o tym sądzisz?
- Nie! Kłamał w sprawie mądrości twej nie będę! Inne hasło, bardziej naturalne wymyślić trzeba! Takie, co to niby do Luke'a powiedzieć można.
- To może: "Jest jeszcze jeden Skywalker" ?
- Hasło dobre jest to!
- Już koduję. Mam tu dla ciebie teleporter, bo czułem, że pomysł ci się spodoba. O! Opcja "usuń stare hasło"... Czyli wymazuję "Teleportuj mnie Scotty"...
Ben zniknął, a Yoda tylko pokręcił głową wiedząc, że za moment pojawi się ponownie.

*

      Gunner czołgał się wąskim światłem jednej z rur wentylacyjnych dolnego pokładu miasta w chmurach.
- Strasznie niewygodnie - mówił sam do siebie, by dodać sobie otuchy. - Bardzo wąska ta rura, ale już jestem tuż tuż. Zaraz dotrę do celu. Jeszcze kawałek i będzie koniec a mianowicie najszerszy szyb wentylacyjny miasta, przebiegający przez jego rdzeń! Jest on szeroki na kilkaset metrów, a wysoki... hohoho! Właściwie głęboki a nie wysoki, ale że ja będę na dole to mogę chyba mówić o wysokości. Wszystko zależy od punktu widzenia, jak mawiał kiedyś pewien Jedi. Zanim tu przyleciałem przestudiowałem plany miasta. Jestem przecież profesjonalistą w swoim fachu. Wiem, że przez środek chmurnego miasta przebiega wielki, prowadzący w dół szyb, od którego odchodzi cały szereg mniejszych tuneli. Jedne są węższe inne szersze. W większości panują straszliwe przeciągi. To zabawne, ale gdyby np. zeskoczyć w przepaść na szczycie miasta, człowiek nie powinien spaść na sam dół, tylko zostanie wessany do jakiejś mniejszej rurki gdzieś po drodze. Jednak nie próbowałbym tego! Nigdy nic nie wiadomo. W końcu coś niecoś musi spaść od czasu do czasu na samo dno, bo przecież zbierają się tam zanieczyszczenia. Raz na miesiąc otwiera się wielka klapa i wszystkie śmieci spadają na Bespin. Z tego, co wiem to właśnie dzisiaj. Muszę tam dotrzeć. Małe klapki otwierają się też w pomniejszych tunelach i wszystko, co się tam znalazło również wypada na zewnątrz, ale doprawdy nie orientuję się w rozkładzie tych śluz. Dlatego muszę dotrzeć do tej największej. Usadowię się z boku i wypadając razem ze śmieciami złapię się którejś z anten. Ryzykowny plan, ale do zrobienia. W końcu jestem Gunnerem! Death Star Gunnerem! Pamiętam z planu, że przechodząc z anteny na antenę można dotrzeć do windy, która przejeżdża obok lądowiska. Poradzę sobie. W tej chwili to i tak bezpieczniejsze niż spacerowanie ulicami miasta.O! Jest wyjście!
      Oczom Gunnera ukazał się wielki szyb, którego ściany usiane były tysiącami otworów i milionami lampek. Hulający wiatr przerażał uszy potwornym wyciem, ale perspektywa wydostania się z ciasnego tunelu, w którym w tej chwili przebywał Gunner napawała serce otuchą.
Zeskoczył na stertę śmieci. Wiedział, że teraz pozostaje już tylko czekać. Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki złotą papierośnicę a z niej mocnego papierosa bez filtra. Umieścił go w ustach i z trudem zapalił zasłaniając zapalniczkę dłonią. Z powodu szalejącego wiatru papieros palił się wyjątkowo szybko, a w dodatku Gunner poczuł chłód. Postawił kołnierz marynarki i sięgnął do drugiej kieszeni, z której wydobył niewielką piersiówkę. Wstrząsnął jej zawartością, nie zmieszał. Odkręcił korek i pociągnął solidnego łyka umgliańskiej brandy.
- Może i mnie poczęstujesz? - Powiedział zachrypniętym głosem ktoś znajdujący się za jego plecami. - Powoli! Bez gwałtownych ruchów... Obracaj się.
      Gunner wstał i odwrócił się spokojnie. Spod sterty śmieci wyczołgiwał się Boba Fett. Cały czas celował w czoło Gunnera ze swojego irytująco krótkiego karabinku.
- Dzień dobry - przywitał się Death Star.
- To faktycznie dobry dzień! - Powiedział Fett. - Najpierw Solo, a później słynny Death Star Gunner!
Agent dostrzegł kontem oka niewielki, metalowy drąg, którego mógłby użyć jako broni, przeciwko trzymającemu go na muszce łowcy.
- Nie myśl o tym Gunner! - Syknął Boba. - Nie masz szans. Nie z takim spryciarzem jak ja! Moja metoda jest niezawodna. Wiem, co robię.
Roześmiał się.
- Mam uniwersalny patent! Mogę ci go zdradzić, bo niebawem zginiesz. Zawsze udaję, że odlatuję, a później wracam i kryję się w śmieciach. Zadziwiające, jaka to skuteczna metoda! Dziś pozwoliła mi upolować dwa ptaszki hahaha. To jak? Trzeba iść do Slave'a. Stoi tuż za rogiem, że się tak wyrażę. Wystarczy przejść przez tamtą śluzę. - Nieznacznym ruchem głowy pokazał pobliski właz. - Pójdziesz sam, czy mam cię zatopić w karbonicie?
- Widzę, że humor Ci dopisuje. - Powiedział Gunner, gorączkowo myśląc nad sposobem ucieczki oraz kilkoma zabawnymi grepsami, które wypadałoby rzucić. Żaden pomysł nie przychodził mu jednak do głowy, ani w jednej ani drugiej kwestii.
- No to jazda - powiedział Boba natrętnym tonem.
Wtem coś nadleciało z góry ze świstem i grzmotnęło łowcę w głowę.
Zachwiał się i omal nie upadł. Gunner spostrzegł tajemniczy cylindryczny przedmiot, który odbił się od głowy Boby Fetta i rozpoznał w nim archaiczną broń rycerzy Jedi. Bez namysłu rzucił się, aby go podnieść.
Lekko zamroczony Boba tymczasem przysiadł i czym prędzej zdjął wgnieciony hełm, który strasznie uwierał go w zranioną głowę.
- Trzeba będzie wpaść do blacharza, żeby to wyklepał - zażartował strzelając równocześnie w stronę przedmiotu, który usiłował pochwycić 770.
- Nic z tego - powiedział, ale w tym samym momencie coś znowu uderzyło go w głowę. Tym razem nie miał kasku, więc równocześnie z głuchym gruchnięciem upadł bez przytomności na ziemię.
- Co to? - Zaśmiał się Gunner. Podszedł do leżącego Boby i zabrał mu broń. Teraz dopiero poświęcił uwagę temu, co powaliło łowcę. Była to, równo odcięta powyżej nadgarstka ludzka dłoń.
- Nieapetyczne. - Stwierdził i usiadł ponownie by spalić kolejnego papierosa oraz zastanowić się, co dalej. Nagle przestraszył się, że przecież i on może stać się ofiarą jakiegoś spadającego z góry obiektu, więc gwałtownie podniósł wzrok. Zdążył zauważyć spadającą ludzką postać i już miał zamiar uskoczyć w bok, gdy zorientował się, że ciało zostało wessane w jeden z bocznych kanałów wentylacyjnych.
- Nie ma co czekać aż spadnie tu coś jeszcze większego - powiedział, po czym szybko przeszukał nieprzytomnego Bobę Fetta i zabrał mu kluczyki od Slave'a I.
Przeszedł przez wskazaną wcześniej przez łowcę śluzę by po chwili znalaźć się na lądowisku. Niestety przy pojeździe Boby Fetta kręcili się gwardziści, więc musiał zadowolić się jakimś mniejszym statkiem, który ukradł z wrodzonymi sobie wprawą i wdziękiem.

*

      Admirał Ackbar, Mon Mothma i panna Miss Kasaforsa siedzieli sobie wygodnie przy stoliku jednej z najelegantszych restauracji na Coruscant. Mon Mothma upewniła się dyskretnie, że można wziąć fakturę VAT z tytułem "artykuły żywnościowe", bez wyszczególnienia, o jakie artykuły chodzi i zamówiła sobie butelkę najdroższego wina.
- Proszę, proszę, drodzy moi! Zamawiajcie sobie, co chcecie, wszystko pójdzie w koszty.
Zachęcona Kasaforsa zamówiła sobie kosmiczną kaczkę w sosie z prawdziwymi truflami, a Ackbar szampana, słoik kawioru i rybę-grzdacza z Kamino.
- Tylko proszę żeby rybka nie była zbyt mała. Może znajdzie pan jakąś
większą? - Zapytał szefa sali.
- Zawsze znajdzie się większa ryba - powiedział usłużnie kelner, po czym zniknął na zapleczu po to tylko by po chwili zjawić się z napojami i półmiskiem przystawek.
- Wiecie, meldował się 770. - zagaiła Mon Mothma. - Miał trochę kłopotów w Cloud City, ale uporał się z nimi i już jest w drodze do Goldengun, na Caprice, gdzie pojutrze zacznie się międzyplanetarny turniej pokera. Otrzymaliśmy informację, że Monsieur Le Pate będzie w nim uczestniczył, więc prawdopodobnie tym razem uda im się spotkać i zrealizujemy wreszcie nasz plan.
- Chyba, że Gunner przegra... - Powiedział Ackbar.
- Gunner nigdy nie przegrywa! - Panna Kasaforsa okazała tonem trochę więcej entuzjazmu niż możnaby spodziewać się po zwykłej koleżance z biura. Zdała sobie z tego sprawę i zarumieniła się lekko.
- Doprawdy młoda damo?
- Kasaforsa ma rację - rzekła z uśmiechem Mon Mothma. - Gunner na pewno wygra.
      Rozmowa na moment ucichła, ponieważ zjawił się kelner wraz z niosącymi spore tace pomocnikami. Szybko i sprawnie uprzątnął talerze po przystawkach i rozłożył nakrycia z daniem głównym a następnie z gracją równą tej, z jaką przybył, oddalił się od stolika.
- No cóż - powiedział Ackbar. - W takim razie proponuję toast! Za Gunnera!
      Kobiety uniosły kieliszki i nagle zamarły w bezruchu. Na środku ich stolika pojawił się niespodziewanie niewysoki zielony gnom!
- Och! - Wrzasnął Ackbar upuszczając łyżeczkę
- Yoda? - Spytała Mon Mothma z niedowierzaniem. Znała przed laty jedną istotę tej rasy a w ciągu swego dość długiego już życia nie miała okazję spotkać innej. Jednak znajomy sprzed lat dawno temu udał się na dobrowolne wygnanie i ślad po nim zaginał.
- Yoda, Yoda, a co myślisz? Przecież nie Ki Adi Mundi! Haha. Coś mi się tu potegowało... Zaraz, zaraz...
Istota pomajstrowała przy jakimś niewielkim, ukrytym pod połem płaszcza urządzeniu.
- O teraz! Jest jeszcze jeden Sky-wal-ker! - Szepnęła i w tym momencie jakby rozpłynęła się w niebycie.
- Coś podobnego. Co to było? Duch? - Zapytał Ackbar.
- Nie wiem - przyznała się Mon Mothma. - Duchy chyba nie istnieją. No, ale normalne istoty tak nie znikają. Co więcej, nie pojawiają się w taki sposób. Znikąd!
- Lepiej stąd choćmy! - Zaproponowała Kasaforsa.
Ackbar poprosił o zapakowanie reszty jedzenia w odpowiednie pudełko, i cała trójka opuściła lokal, aby szybkim krokiem wrócić do biura i z przejęciem dyskutować o przeżyciu z pogranicza jawy i snu, jakiego właśnie oświadczyła.
      Tymczasem kelner podszedł uprzątnąć stolik. Z wprawą wykonywał swe profesjonalne czynności, gdy nagle coś przykuło jego uwagę. Stanął jak wryty przy krześle, które wcześniej zajmował Ackbar i machnął ręcznikiem na swego zastępcę. Ten podszedł błyskawicznie i również się zdziwił.
- Coś podobnego. Co to może być?
Poduszka na krześle Ackbara nasączona była granatowym płynem. Ściekał on również na podłogę tworząc na nogach mebla niewielkie strumyki i psując kosztowny, utkany misternie przez Ungoliantów dywan.
Pomocnik umoczył w płynie palec i zbadał uważnie pobraną próbkę.
- To chyba atrament. - Powiedział wreszcie.
- No tak - szef sali z rezygnacją opuścił ramiona. - To był Kalamarianin. Krewny kałamarnic! Coś musiało go nieźle wystraszyć.
- Tylko co?
- Nie ważne. Przygotuj mi na jutro tabliczkę z napisem "Tylko dla ludzi". Rano zawiesimy ją na drzwiach.
- Yes sir - zawołał wesoło pomocnik udając, że salutuje.

Koniec.
Poznań 09.03.2007


 

 





 

Liczniki agnat.pl